wtorek, 30 września 2014

Maybelline Color Sensational Vivids - Vibrant Mandarin

Mistrzostwa, choroba i leń - 3 powody, dla których mnie nie było tyle czasu. Jest jak jest, muszę się po prostu bardziej pilnować z systematycznością, zawsze mam z tym problem.
Dziś o jednym z 3 kolorów szminki Maybelline Color Sensational Vivids, które udało mi się dorwać jakiś czas temu na promocji 10 zł sztuka.




Opakowanie jest minimalistyczne i wizualnie świetnie się prezentuje. Jest solidne i nie ma mowy o przypadkowym otworzeniu się w torebce. Szkoda tylko, że plastik jest w jednym odcieniu, uważam, że mogliby zrobić tę nakładkę w kolorze szminki, w ten sposób można by było uniknąć pomyłki podczas szybkiego przeszukiwania kolekcji mazideł.





Nazwa koloru, Vibrant Mandarin, jest adekwatna do barwy produktu, którą można by było określić jako pomarańczowy koral. W sumie ciężko było uchwycić efekt, bo w zależności od światła może wyglądać na pomarańczową czerwień lub koral, ale chyba większość produktów ma to do siebie. Nakładanie jest naprawdę przyjemne, pomadka ma przyjemną, kremową konsystencję, genialną pigmentację i wspaniały, delikatny, lekko waniliowy zapach. Ostatnio waniliowe zapachy się uczepiły moich ust, nie narzekam, lubię, jak mazidła ładnie pachną.




Jest absolutnie niegroźna dla ust, na pewno nie spowoduje ich przesuszenia. Jest bardzo trwała, o ile się niczego nie je, gadanie i podpijanie wytrzymuje bezproblemowo przez 4-5 godzin, a posiłek... Cóż, zależy, co się je, jednak po jedzeniu radzę sprawdzić, co pozostało na ustach.
Dodam też, że kolor się wżera w usta i nawet w trakcie schodzenia szminki nie powstają mocno widoczne, nieestetyczne obwódki. Cena regularna w drogerii waha się w granicach 26-30 zł, najtaniej je bodajże w Hebe widziałam.
W wakacje często do niej wracałam, teraz na pewno też o niej nie zapomnę :)

I w ogóle dziękuję za pierwsze 10 tys na blogu ♥ ♥ ♥ Jesteście wielcy ♥ ♥ ♥
Za niedługo szykuję kilka niespodzianek, zobaczę, jak mi finanse pozwolą na ich sfinalizowanie :)
I pytanie: może się ktoś wybiera na Targi Uroda do Gdańska w weekend? Ja w sobotę na pewno zawitam :)

wtorek, 16 września 2014

Paese Manifesto 909

Mecz trwa, zerkam na niego z ciężkim sercem. Panowie, ogarniać się, bo nie jest dobrze!
Ale na pocieszenie za to post :)
Dziś o produkcie, który kupiłam przy okazji promocji w Paese na część produktów. Pamiętam, że zaoszczędziłam wtedy sporo :)





Manifesto 909 to szminka w formie płynnej w kolorze... Ciężko określić, najbardziej pasuje, jak dla mnie, określenie koktajlu jagodowego i to było moje pierwsze skojarzenie. Kolor niecodzienny, na pewno wielu osobom może się nie spodobać i/lub nie pasować do typu urody. Ja mam szczeście takie, że mogę nosić każdy kolor, bo się w każdym dobrze czuję  i wyglądam chyba też całkiem nieźle, chyba:)
Producent zapewnia o dobrej trwałości i pigmentacji, łatwości aplikacji i działaniu pielęgnacyjnym. Jak się obietnice mają do rzeczywistości?




Na początek aplikacja i pigmentacja. Aplikator to klasyczna, twardsza gąbeczka, która nabiera odpowiednią ilość produktu. Bardzo łatwo nią nałożyć produkt, zwykle mam gdzieś problem z jakimś niewdzięcznym kącikiem ust, tu zaś problemów zero. Pigmentacja jest idealna, jedno pociągnięcie i już mamy pięknie rozprowadzony kolor.




Jest coś, co mnie zachwyciło przy pierwszym użyciu. Zapach! Nie wiem, czy to cecha wszystkich produktów tej serii, czy tylko tego konkretnego, ale pachnie jagodami! Byłam zdziwiona i zachwycona, uwielbiam takie niespodzianki! Co do działania pielęgnacyjnego - jest naprawdę komfortowa w noszeniu, mogłabym się nawet pokusić o stwierdzenie, że naprawdę delikatnie nawilża usta. A trwałość?





Tak się prezentuje po 4 godzinach gadania i dziamgania naprawdę intensywnego plus podpicia czegoś w międzyczasie. Jak dla mnie to jest świetny wynik dla produktu płynnego, niematowego. Zawdzięcza to pewnie swojej gęstej konsystencji, przez co produkt potrafi dawać uczucie lepkości, jednak mi to nie przeszkadza za bardzo, skoro przekłada się na bardzo dobrą trwałość.
Dużym minusem jest dostępność, produkty Paese są dostępne na stoiskach firmowych w galeriach handlowych, mniejszych, osiedlowych drogeriach i online. Cena tego konkretnego produktu to 22,90 zł, dawno jednak na stoisku Paese w Galerii Bałtyckiej nie byłam, więc nie wiem, czy dzieje się coś ciekawego.
To kolejny produkt z tej firmy, który się u mnie sprawdził? A czy wam podoba się ten kolor?

niedziela, 14 września 2014

Geometrycznie i holograficznie :)

Ciężki trochę ten tydzień, a jutro mam mały dzień sądu, idę bowiem do fryzjera i nie wiem, co na głowie będzie po tej wizycie. Mam nadzieję, że nie wpadnę na genialny pomysł obcięcia się na krótko, chociaż, co ja tam wiem, będę wyjeżdżać z Mazur o 4 nad ranem, nie wykluczam durnych pomysłów :)
Dziś krótka recenzja holo lakieru Wata cukrowa z Colour Alike i zdobienie, które naprawdę mi się spodobało. Pierwsze udane podejście do tasiemek, jak tylko mi paznokcie odrosną pobawię się w jeszcze inne wzory. Zdjęcia robione były wieczorem, bo następnego dnia miałam poprawkę i nie byłam pewna, czy przetrwają. Przetrwały :)




Wata cukrowa pochodzi z wiosennej kolekcji Trele Pastele i, szczerze mówiąc, byłam do niej najmniej przekonana. Ciemny róż jakoś nie chwycił mnie za moje lakieroholiczkowe serducho, chociaż to może dlatego, że pozostałe kolory są bardziej w moim stylu. Postanowiłam go więc połączyć z innym holosiem z tej serii.


jedyny paznokieć pomalowany solo :) 


Ale najpierw kilka słów o samej Wacie. Jak wszystkie egzemplarze lakierów CA, które posiadam, ma niesamowite krycie, w sumie jedna warstwa wystarcza do pokrycia, szybko schnie, ładnie się błyszczy, a efekt holo jest wyraźny, jednocześnie delikatny i nieprzesadzony. Konsystencja jest w porządku, skórek się raczej nie ubrudzi, a pędzelek jest przyjemnie giętki.




Jedynym minusem jest u mnie trwałość, na moich paznokciach końcówki ścierają się szybciutko. Próbowałam na różnych bazach, efekt jest ten sam, końcówki następnego dnia są już widoczne. Zaznaczam, że trwałość to indywidualna cecha, u was może trzymać się dłużej. To tyle na temat samego lakieru, czas na krótką prezentację pisemną zdobienia.




Jak napisałam wyżej, stwierdziłam, że skoro nie mogę się do niego solo przekonać, to spróbuję połączyć go z innym, pasującym do niego lakierem. A skoro efekt holo uwielbiam, stwierdziłam, że Lilianka pasuje jak ulał do tego różowego holo.




Wyjęłam więc zapomniane przeze mnie na kilka miesięcy tasiemki i postawiłam na prosty, skośny wzór. Moje poprzednie podejścia do tasiemek były tragiczne w skutkach, lakiery nie chciały się trzymać płytki i odrywały się wraz z tasiemką. Ale żyje się tylko raz, a że wzory takie mi się niezmiernie podobają, postanowiłam jeszcze raz spróbować.




Z racji genialnego krycia bardzo łatwo było uzyskać przejście pomiędzy kolorami. Do wyrównania warstw użyłam Holo Topu, dzięki czemu paznokcie mieniły się przecudownie, nawet w sztucznym świetle, co nie zawsze udaje siętym lakierom solo.



 


Porobiłam zdjęcia i stwierdziłam, że muszę wypróbować Sugar Top Coat z My Secret, który kupiłam tego samego dnia. Efekt trudno mi było na zdjęciach załapać, jednak musicie mi uwierzyć na słowo, że jeśli chcecie holo piasek to ten top jest najprostszym wyjściem.




Mam nadzieję, że cokolwiek widać, bo mi się wydaje, że efekt na zdjęciach jest naprawdę subtelny.
Całość nosiłam 3-4 dni, dzięki piaskowemu topowi całość ładnie zyskała na trwałości.

A was ominął holo szał, minął wam, czy wciąż trwa? Ja na pewno jeszcze przez dłuuuugi czas będę oczarowana tęczą na paznokciach :)

środa, 10 września 2014

L`Oreal, Casting Creme Gloss 535 Czekolada + kilka słów o kawie

Ostatnio stwierdziłam, że chcę zrobić sobie przerwę w farbowaniu, więc stwierdziłam, że trzeba by włosy pomalować na jakiś brąz. Nie wiem jaki, wiem, że odrosty mam brązowe, postanowiłam wybrac kolor taki, jaki mi się spodoba. Była promocja w Superpharm na farby i postanowiłam wziąć farbę z L'Oreala.




Wybór padł na odcień 535 Czekolada, na opakowaniu wyglądający na ciepły, nie za ciemny brąz, kolor, który najbardziej spodobał mi się na półkach. Byłam ciekawa, jak farba się sprawdzi, o farbach z L'Oreal dużo dobrego słyszałam, chciałam zobaczyć, czy na moich przesuszonych po ponad miesiącu plażowania włosach nie zrobi jeszcze większej sieczki, niźli była.





W opakowaniu znajdziemy: krem koloryzujący bez amoniaku, mleczko utleniające, sporą ilość odżywki(aż 60 ml!), tradycyjnie parę rękawiczek, całkiem niezłej jakości, i krótką instrukcję. Bardzo lubię butelki z dziubkiem do nakładania farby, o wiele wygodniejsza forma, jak dla mnie, niż rozrabianie w misce i nakładanie pędzelkiem. Sam proces farbowania jest bardzo przyjemny, głównie ze względu na delikatny, przyjemny zapach farby. Produkt nie podrażnia skóry głowy w najmniejszym stopniu, włosy nie wypadają też w jakiejść zwiększonej ilości.





A jak efekty koloryzacji? Powyżej jest zdjęcie włosów przed farbowaniem, świeżo wymytych i zostawionych do wyschnięcia. Jak widać, w nienajlepszej kondycji były wtedy,  matowe, z suchymi końcami, w odcieniu bliżej niezydentyfikowanego rudego, miejscami z rozjaśnionymi pasmami od słońca. Ogólnie, nie wyglądały zbyt dobrze.

 Boże, jak ja tu wyglądam XD


A tutaj efekt farbowania i nałożeniu odżywki. Odzyskały część blasku, były przyjemniejsze w dotyku i ogólnie miło mi się na nie patrzyło. Odżywka, jak to zwykle z moimi cienkimi włosami bywa, górę ładnie dociążyła, a pasma końcowe żyły swoim życiem, jednak nie uważam tego za jakąś wadę, bo moje włosy ciężko jest dociążyć na całej długości, taka specyfika moich włosów. Jest gęsta i niewielka jej ilość wystarczy do pokrycia włosów, ładnie pachnie, rzeczywiście delikatne nutki miodowe można wyczuć.
W sumie farbowanie na plus mogę zaliczyć, tylko z kolorem nie do końca bym się zgodziła, miała być czekolada, a w sumie dużo czerwonych nut widać, zwłaszcza w pełnym słońcu. Ja tam lubię takie brązy, więc mi to nie przeszkadza, ale wiem, że nie każdemu może się to spodobać.
Dodam, że farba się bardzo delikatnie wypłukuje, naprawdę, dawno nie miałam tak czystej wody przy myciu włosów. Naprawdę warto wypróbować, kosztuje regularnie ok. 25 zł, na promocjach można sporo taniej ją dostać, ja np. kupiłam ją za 17 zł w Superpharm.



A teraz kilka słów o kawie, którą w poprzednim poście wychwalałam. Nie jestem jej jakąś wielką miłośniczką, nie wyobrażam sobie picia tej gorzkiej, nieposłodzonej lury jak niektórzy mają to w zwyczaju, ale mrożoną, capuccino czy latte lubię wypić. Zwłaszcza mrożoną, dla mnie pora na mrożoną kawę jest przez cały rok :)
Czytałam dużo o płukankach, na początku sierpnia nawet próbowałam octowej, ale jakoś mnie nie zachwyciła. Przypomniałam sobie o kawie, która zalegała po poprzednich lokatorach i stwierdziłąm, że może pora wypróbować. Kawa, jako naturalne źródło kofeiny, poprawia mikrokrążenie skóry głowy i wspomaga walkę z wypadaniem włosów, a także może przyspieszyć porost. Przyciemnia również włosy i sprawia, że są bardziej błyszczące.
Jak przygotowywałam swoją płukankę? Jako, że mam kawę w pełnych ziarnach, miałam łatwiejsze zadanie, bo nie musiałam w żaden sposób odfiltrowywać naparu. Brałam mniej więcej 2-3 łyżki na około półtora litra wody, zalewałam wrzątkiem i czekałam, aż się zaparzy. Później wyjmowałam ziarna, czekałam, aż ostygnie i przelewałam sobie do butelki. Na moje włosy zwykle około pół litra wystarczało na przepłukanie włosów po umyciu. Włosy starałam się traktować płukanką codziennie, maksymalnie co dwa dni. Po umyciu włosów polewałam sobie je kawą, z głową nad zlewem. Potem zawijałam włosy ręcznikiem w turban, zostawiałam, by nadmiar wody się wchłonął i potem zostawiałam do wyschnięcia naturalnego. Efekty?




Po lewej włosy około 2 tygodnie po farbowaniu, na samym początku intensywnej kuracji kawowej. Czerwone przebłyski delikatnie zmalały, ale wciąż były widoczne. Były bardziej nawilżone, niż przed farbowaniem, ale to wciąż nie było to, do czego dążyłam, do stanu włosowego sprzed wakacji. Jak widać z prawej strony, włosy ładnie się przyciemniły, błyszczą przepięknie i ogólnie są przyjemniejsze w dotyku. Wypadają w o wiele mniejszej ilości, rosną szybko - jeszcze 2 tygodnie temu grzywka mnie aż tak nie irytowała, dziś zacieram rączki z myślą o wypadzie do fryzjera -, wyglądają na zdrowe i lepiej się układają. Cud, jak dla mnie, cud. Oczywiście, włosy wciąż potrafią sterczeć na prawo i lewo, takie jest prawo włosów cienkich, jednak poprawa jest znacząca.
Jeśli idzie o zapach, czuć było przy płukaniu, później z włosów się ulatniał. Miłośniczki kawy mogą nosem pokręcić, przeciwniczki zacierać ręce z radości :)
Polecam dla brunetek i szatynek, naprawdę ładnie można kolor włosów przyciemnić i przy okazji wzmocnić włosy.
Polecacie jakieś inne naturalne sposoby pielęgnacji włosów? Chętnie bym coś jeszcze wypróbowała, bo preparaty drogeryjne czy apteczne jakoś nie do końca zwykle spełniają moje wymagania :)

czwartek, 4 września 2014

Ulubieńcy wakacyjni

Wakacje dla większości minęły, tylko szczęśliwi studenci bez poprawek mają jeszcze wolne do października. Zrobiło się też chłodniej, noce nie są już tak ciepłe, także mogę zrobić małe podsumowanie kosmetyczne dla tego okresu.


Zacznę od kolorówki, bo jest jej mniej :)




Lakierów przez wakacje przewinęła się cała masa, ale zdecydowanie maty najmilej wspominam na paznokciach. Wszystkie matowe/satynowe kolory trzymają się doskonale mojej płytki i bez problemu wytrzymują 3 dni jedynie z delikatnie otartymi końcówkami, co jak na lakier bez topu jest u mnie świetnym wynikiem. Niestety, jeszcze nie zeswatchowałam jeszcze tych odcieni, ale zrobię to w najbliższym czasie, a są to Catrice z limitki Candy Shock Bring me peach o przepięknym satynowym wykończeniu i turkus ze zwiększoną ilością zielonych tonów(tak sądzę, kolor jest ciężki do opisania), czyli całkowicie matowy Golden Rose Matte 31. Odżywkę z Joko już wcześniej opisywałam, wciąż ją uwielbiam i na pewno do niej nieraz wrócę, teraz inna czeka na wypróbowanie.




Jeśli idzie o usta to szalałam z kolorami, w końcu przy opalonej skórze praktycznie wszystko super wygląda, jednak najmilej wracałam do tych dwóch kolorów. Obydwie mają cudowne kolory, bardzo dobre właściwości i przepięknie pachną. No i te kolory ♥




No i czas na pielęgnację. Na uwagę na pewno zasłużyły u mnie produkty z serii Manuka, naprawdę działają, choć jeszcze jakiś czas temu miałam mieszane zdanie o nich, bo mały wysyp mi się zrobił. Znalazłam jednak winnego, mleczko do demakijażu, a cera znów się ustabilizowała. Na pewno niedługo coś o nich napiszę więcej, bo są tanie jak barszcz, a dla osób z cerą jak moja - tłustą, problematyczną - powinno się sprawdzić.

 


Żel peelingujący jest naprawdę niesamowicie wydajny, bo używam go od miesiąca, zwykle dwa razy dziennie, a nie ubyło więcej niż 1/5 opakowania. Cała ta seria jest naprawdę tania, za pojedyncze produkty więcej niż 10 zł nie zapłacimy. Słynny zaś peeling bardzo mocny z serii Pro jest naprawdę mocny i doskonale złuszcza naskórek. Przy wydajności, jaką prezentuje, cena nie wydaje się taka straszna(ok 25 zł na stoiskach Ziaji, ale w internecie można taniej dorwać). Wielbicielki mocnych peelingów - polecam wypróbować!




Skusiłam się też na kupno odżywki z Nivea i to był strzał w dziesiątkę, moje włosy są po niej idealne wręcz, błyszczą się, są gładkie i nawet końce nie wyglądają źle. Do tego ta konsystencja, uwielbiam gęste odżywki!




Ostatni ulubieniec jest wynikiem eksperymentu i tego, że trzeba zużyć starą kawę, którą zostawili poprzedni lokatorzy. Nie wiem, czemu się wstrzymywałam od płukanek, kawowa jest dla moich włosów wybawieniem! Włosy nie wypadają, błyszczą się jeszcze bardziej, są lepiej odżywione i w ogóle same ochy i achy. No i idealnie się sprawdza jako przyciemniacz włosów, porównuję zdjęcia zrobione na przestrzeni niecałego miesiąca i naprawdę jest moc. Przy okazji historii farbowania ostatniego na pewno dorzucę coś więcej na temat tego cuda. Jedyną wadą jest dla mnie to, że zapach się szybko ulatnia...

To jest moja lista ulubieńców wakacyjnych. A u was co się sprawdziło, co was zachwyciło?
.